MAARIANHAMINA
Maarianhamina
Alandy, archipelag kilku tysięcy (6757) wysp oddzielających Morze Bałtyckie od Zatoki Botnickiej będącej jego częścią jest jednym z ciekawszych miejsc na naszym Bałtyku. Najdalej na północ położoną wyspą jest Hon ostra, na południe zaś Liiharu. Równoleżnikowo archipelag położony jest między wyspą Vasterbadan na zachodzie i Stora Rodskar na wschodzie. Archipelag Alandów wraz z archipelagiem Turku tworzy najciekawszy i jeden z trudniejszych nawigacyjnie akwenów dla żeglarzy. Żeglowanie po tym akwenie jest swoistą nobilitacją, każdego jachtowego kapitana. W środowisku często można usłyszeć określenie „alandzki kapitan”, to taki, który tu był, Alandy zaliczył i może być z tego dumny. Kiedyś pływałem w tym rejonie statkiem, ale postanowiłem i ja dołączyć do „alandzkich kapitanów żeglarzy”. Przejście z Turku do Mariehamn, jak po szwedzku nazywają to miasto, jest nie lada wyzwaniem nawigacyjnym. Nawet przy dzisiejszych satelitarnych systemach, niezbędne jest posiadanie dobrych, aktualnych map – my takie posiadaliśmy. Piętaszek śledził mijane wyspy i porównywał z mapami, ja konfrontowałem naszą żeglugę z jachtową elektroniką. Pogodę mięliśmy wspaniałą. Tam gdzie mogliśmy i wiatr sprzyjał, żeglowaliśmy pod wszystkimi żaglami, ale przez spory odcinek trasy płynęliśmy w kompletnym sztilu i musieliśmy używać silnika. Na tych szerokościach noc w polskim pojęciu o tej porze roku już nie zapada, wiec i nawigacja nocą jest łatwiejsza.
Do portu Maarianhamina (Fin), jedynego miasta na Alandach i stolicy autonomicznej prowincji Finlandii, weszliśmy nieco po drugiej w nocy. Było pięknie. Słońce ledwie skryte za horyzontem oświetlało okolicę i marinę zapełnioną jachtami. Mimo zmęczenia nie poszliśmy do koi. Łapaliśmy w kadry otoczenie bojąc się przegapić to, co najpiękniejsze. Na niebie, nad mariną, schowane jeszcze za horyzontem słońce, namalowało piękną tęczę, z czasem podwajając jej obraz. Było cudownie. Urok momentu i estetycznych doznań zapierało dech. Trudno było to nawet komentować. Każde z nas przeżywało to na własny sposób. Wytrwaliśmy na pokładzie do momentu aż słońce ponownie rozświetliło marinę i okoliczne wody. Nocny czar rozsypał się w słonecznym obrazie Mariny w Mariehamn. Poszliśmy spać.
Ten port był zasadniczym celem naszej wyprawy. Piętaszek starannie przygotował harmonogram naszego w tym miejscu pobytu. Oczywistym było, że nie jesteśmy w stanie zobaczyć wszystkiego, ale te najważniejsze miejsca Basia wypunktowała. Trudno mi w tej krótkiej notatce opisywać więcej szczegółów naszej wizyty w Mariehamn. Ograniczę się tylko do najważniejszych momentów. Miasto jest niewielkie i można je przejść w każdym kierunku bardzo szybko.
Nas interesował WestPort gdzie zacumowany stał największy żaglowiec floty Gustawa Eriksena, „POMMERN”. Żaglowiec ten jest nie tylko pomnikiem kunsztu konstruktorów, ale i geniuszu kapitanów, którzy takimi żaglowcami dowodzili. Dziś jest to wspaniałe muzeum odwiedzane przez dziesiątki tysięcy turystów z całego Świata. Robi wrażenie. Po obejrzeniu tego żaglowca, jego wnętrza, kabin, zdjęć i filmów z czasów jego eksploatacji dyskutowałem z Piętaszkiem na temat tamtej epoki – czasów Conrada. Z pokorą pochylamy głowy przed nimi zdając sobie sprawę z tego jak komfortowo i bezpiecznie my dziś żeglujemy.
Po obiedzie robimy wieczorny spacer do miejscowej stoczni – muzeum tutejszego szkutnictwa. Otwieramy szeroko oczy widząc, w jak prymitywnych warunkach budowano wspaniałe, wcale nie małe żaglowce. Oglądaliśmy modele, plany, fotki i prawdziwe konstrukcje tutejszych szkutników. Dokonania ich były imponujące. Nie będę tu opisywał eksponatów detalicznie, ale oboje byliśmy zachwyceni tym, co zobaczyliśmy. Na zewnątrz muzeum były keje, przy których cumowały oldtimery różnej wielkości; piękne drewniane jachty jak i rybackie łodzie, czy stare drewniane żaglowe statki do przewozu różnych towarów, najczęściej produktów rolnych. Jeden szkuner był szczególnej urody, który już widzieliśmy wcześniej w WestPorcie, a teraz stał przy nabrzeżu stoczni, w której był zbudowany, to s/y „ALBANUS” – cacuszko, od którego trudno było odejść.
Wieczorem, przy kolacji i winie debatujemy nad tym, co widzieliśmy i planujemy dzień następny. Pojedziemy rowerami na północ wyspy Fasta Aland (650km²). Trudno położyć się do koi, kiedy na zewnątrz jest wciąż „dzień”.
Ruszamy rowerami zaraz po śniadaniu. Tolek musi zostać na wachcie. Wszędzie prowadzą nas dobrze oznakowane ścieżki rowerowe. Okolica jest przepiękna. Mijamy zadbane gospodarstwa z przystrzyżonymi starannie trawnikami. Przy jednym z domów zauważamy zapracowaną kosiarkę-robota. Docieramy w końcu do wyznaczonego celu – JOMALA. Miejsce nosi nazwę wspólnego boga dla wielu ugrofińskich ludów. W XIII wieku wybudowano tu jeden z pierwszych chrześcijańskich kościołów poświęcając go patronowi Wysp Alandzkich St.Olavowi. Jomala Kyrk jest najstarszym zachowanym obiektem sakralnym w Finlandii, świadectwem tamtych czasów.
Już z daleka dostrzegamy wieżę kościoła (52m) i w chwilę potem otwiera nam się widok na prostą romańską budowlę o wspaniałych proporcjach. Na ławeczce przed kościołem siedzi młody pastor z biblią w reku. Na nasz widok wstaje, wita nas i zaprasza do środka. Wszystkie drzwi kościoła są na oścież otwarte. Wchodzimy. Przenika nas jakaś niesamowita duchowa atmosfera prostego wnętrza. Z sufitu zwisają modele żaglowców. Podchodzimy do ołtarza – Jezus uśmierzający morze! Klękamy i każde z nas wypowiada sobie tylko znaną modlitwę. Nastrój jest niesamowity. Chyba po raz pierwszy w życiu poczułem jak kościół wchodzi we mnie, do środka, jak mnie przenika i podbija rytm serca. Długo nie mogłem otrząsnąć się z doznanego, nieznanego mi do tej chwili wrażenia. Dla mnie był to najpiękniejszy kościół, jaki do tej pory oglądałem. Piętaszek też jest podekscytowany. Widzę jak się zachwyca krążąc oczyma dookoła.
To prawdziwy kościół ludzi morza, Alandczyków – rybaków, szkutników, rolników. Wychodzimy na zewnątrz, na cmentarz, którym kościół jest otoczony. Jest tu pomnik Alandczyków, którzy wyemigrowali, jak i grób Króla Wysp Alandzkich Juliusa Sundblom’a. Przechadzamy się miedzy grobami, których stele często są zdobione motywami morskimi, a to wizerunkiem żaglowca, kotwicy czy fragmentów takielunku.
Wsiadamy na rowery i opuszamy to naprawdę cudowne, uduchowione miejsce. Pedałujemy jeszcze na północ, do miejsca pod nazwą Godby. To takie handlowe centrum wyspy przy przystani promowej, skąd odpływają promy na inne wyspy. Cała ludność Alandów nie przekracza 30 tys. mieszkańców rozrzuconych po niewielkich wioskach, które są znakomicie skomunikowane dobrymi drogami, ścieżkami rowerowymi i promami. Godby to miejsce zakupów i spotkań w licznych tu barach, kafejkach czy restauracjach. Spoglądam na niebo, które szybko zaciąga się chmurami – będzie pompa. Po drobnych pamiątkowych zakupach (cos trzeba przywieźć z tych wysp) idziemy na kawę do sympatycznego snack-baru. Zaczęło padać. Niespecjalnie uśmiechał się nam powrót rowerami w ulewę. To pierwszy deszcz w naszej podróży. Piętaszek poszedł na stację benzynową, gdzie uzyskał info na temat komunikacji. Mamy autobus za pół godziny – świetnie. Dopijamy kawę i idziemy pod wiatę przystanku autobusowego. Komunikacja na Alandach jest bezpłatna (!). Autobusy są przystosowane do przewozu rowerów i za ich przewóz trzeba zapłacić. W komfortowym autobusie do Mariehamn, oprócz nas, jechała tylko jedna mała dziewczynka, którą kierowca wysadził w znanym mu miejscu po drodze. W Mariehamn już nie padało. Wróciliśmy na jacht, gdzie Piętaszek przygotował wspaniałą kolację. Przez Internet odbieram aktualną prognozę – jest zła. Już wiedziałem, że nie będziemy mogli wyjść jutro rano, jak planowałem – zapowiedziany jest sztorm.
Mariehamn i Alandy opuściliśmy we wtorek, 7-go sierpnia tuż przed 14:00. Można było już pożeglować z korzystnym wiatrem. Przed nami Farosund na Gotlandii.
Napisz komentarz
Chcesz dołączyć do dyskusji?Zapraszam!