K R O W A
/Kategoria: Lektury/Wstawił: Tomasz SobieszczańskiKROWA
Dla Mazurantów – wyszperałem taki tekścik w czeluściach mojego komputera;
Rambler? Kto go jeszcze pamięta? Kiedyś na Mazurach był to jacht kategorii średniej – wyższej bo zapewniał dach nad głową czym wyraźnie górował nad taką np. Omegą. Kiedyś zdarzyło mi się wędrować takim Ramblerkiem z panienką, dosyć świeżą w dziedzinie sztuki żeglarskiej. Oczywiście nasz statek był ekologiczny t.j. był pozbawiony napędu mechanicznego co zresztą w owych czasach dotyczyło większości …żeglujących po Mazurach jachtów. Przebywanie kanałów stanowiło pewne urozmaicenie ponieważ holowanie lekkiego jachciku po ścieżce biegnącej wzdłuż kanału nie kwalifikowało się do kategorii hardcoru.
Jako prawdziwy gentleman sam podjąłem się holowania. Uwiązałem najdłuższą line występującą na jachcie do podstawy masztu, poinstruowałem panienke jak ma sterować i udałem się na brzeg. Niestety – złośliwy Rambler natychmiast po ruszeniu z miejsca dziobał w brzeg i nijak nie chciał panienki słuchać. Po kilku nieudanych próbach trzeba było zamienić się miejscami. Nie było dramatu bo Ramblerek był lekki a panienka wysportowana że hej. Więc ciągnięcie go nie stwarzało problemu. Jedynym potencjalnym problemem było mijanie się ze statkiem pasażerskim pieszczotliwie nazywanym krową zajmującym większą część szerokości kanału. Aby podczas mijania prąd wsteczny nie wciągnął nam łódki pod statek zapowiedziałem, że na moją komendę panienka ma ruszyć biegiem by w ten sposób zapewnić Ramblerkowi niezbędną sterowność.
Ruszyliśmy. Wkrótce jednak rozległ się straszny ryk i po chwili zza zakrętu ukazała się naszym oczom krowa w całej okazałości. Z odpowiednim wyprzedzeniem wydałem panience komendę „biegiem”, panienka ruszyła z kopyta i operacja mijania zapowiedziała się doskonale. Niestety, na górnym pokładzie stała grupa młodzieńców w stanie wskazującym na spożycie. Widok panienki na końcu liny holowniczej ucieszył ich niepomiernie i zaczęli się drzeć na całą okolicę: „Taaak! Baby do roboty!”. Panienka urażona w swej kobiecej dumie ciepnęła hol na ziemię. Groziło nam, że pozbawiony napędu jachcik zostanie obrócony wstecznym prądem podłoży leżący maszt pod dziób statku i nieszczęście gotowe. Drę się więc teraz ja „Ciągnij, bo nam maszt urwie!”. Panienka chwyta za hol. Kolesie znowu swoje. Panienka rzuca. Ja się drę. Panienka ciągnie. I tak jeszcze wiele razy. Okazało się, że taki impulsowy napęd wystarczył aby bez fizycznej szkody wyminąć krowę, która wkrótce zniknęła w oddali wraz z wesołymi kolesiami na pokłądzie. Jedyna szkoda odcisnęła się na honorze panienki ale tą udało mi się po jakimś czasie uleczyć.
SPOTKANIE Z HAMLETEM
/Kategoria: Lektury, Z pokładu LOBO DE MAR/Wstawił: Tomasz SobieszczańskiSPOTKANIE Z HAMLETEM
LOBO DE MAR – Rejs 11927
Jak zawsze nasze letnie eskapady są dużo wcześniej planowane. Jeszcze w zeszłym roku, zaraz po powrocie z Alandów, wymyśliliśmy sobie wizytę na Zamku Kronborg zwanym Zamkiem Hamleta. Wielokrotnie przepływając Sund marzyło mi się odwiedzenie tego miejsca. Dopiero teraz, kiedy mam własny jacht, mogłem to zrealizować. Początkowo planowałem też zawiniecie do portu Kalundborg po zachodniej stronie Zelandii, który był moim pierwszym zagranicznym portem, gdzie byłem w roku 1966. Życie jednak nieco zweryfikowało nasze plany. Awaria sprzęgła, którą osobiście usunąłem, opóźniła nasze wyjście o trzy dni i z Kalundborgu trzeba było zrezygnować. Zamiast w sobotę, kiedy wyszliśmy do Władysławowa i wróciliśmy, po stwierdzeniu braku biegu wstecznego, do Gdyni, we właściwy rejs wyszliśmy dopiero we wtorek.
Pogada na starcie była piękna i sprzyjająca żegludze. Pierwszego dnia, po przepłynięciu 68 mil, wchodzimy wieczorem do Łeby. Nieduża ciasna Marina, ale miejsce znaleźliśmy. Następnym portem miało być Darłowo, ale wojsko zamknęło poligony nr.6 i 6A i okrężny rejs do Darłowa nie miał już sensu. Popłynęliśmy do Kołobrzegu, gdzie dotarliśmy w nocy (02:30). Kołobrzeg był naszym ostatnim polskim portem przed skokiem przez Bałtyk. Ponieważ prognozy na rejon Szczecina i Sassnitz były złe, zapowiadano nawet sztormowe zachodnie wiatry, postanowiliśmy popłynąć na Bornholm i porty szwedzkie. W Kołobrzegu spędziliśmy cały dzień, robiąc ostatnie zakupy prowiantowe i uzupełniając paliwo. Kołobrzeg dorobił się nowego basenu żeglarskiego. To teraz jedna z ładniejszych Marin polskiego wybrzeża. Port Ronne nie jest dobrym portem dla żeglarzy. Brak tam dobrej mariny dla gości. Istniejąca klubowa, na północ od miasta, jest ciasna, płytka i w zasadzie niedostępna. Cumujemy w porcie pasażerskim, gdzie już poprzednio byłem, tak tym jachtem jak i wcześniej BRYZĄ H. Wysoka betonowa keja, trudna do zacumowania. Jesteśmy jedynym jachtem tu cumującym. W samym rogu basenu są schodki, do których się przyklejamy. Jest prąd i dobre sanitariaty – to nam wystarcza na nocleg. Wychodzimy zaraz po śniadaniu. Marzyło nam się osiągnięcie Gislov, ale pogoda zdecydowanie się pogorszyła. Powiało silnie z zachodu. Ponadto odczuwalny był coraz silniejszy wschodni prąd. Szybkość nam znacznie spadła a i kierunek żeglowania nie był zupełnie zgodny z naszymi życzeniami. Wieczorem byliśmy dopiero na wysokości Ystad i do tego portu na nocleg weszliśmy. Marina dużą, piękna, nowoczesna i komfortowo wyposażona. Byliśmy w porcie o 20:00 i w licznych barach i restauracjach było mnóstwo ludzi. Marina żyła swoim wieczornym rytmem – było pięknie. Następnego dnia rano na zewnątrz wiało nieźle. Przez chwilę zastanawiałem się nad wyjściem – analizowałem prognozy. Nie zanosiło się na jakieś korzystne zmiany, ale też nie było widać jakiegoś istotnego pogorszenia. Kierunek i siła wiatru bez zmian. Wychodzimy. Żmudna żeglarska harówka – do brzegu i od brzegu. Halsujemy w miarę długi
mi halsami starając się przesuwać na zachód. Przed wieczorem jesteśmy dopiero na wysokości Gislow, gdzie w zamierzeniach mieliśmy być wczoraj. Do kanału Falsterbo przy tym wietrze nie dotrzemy przed północą. Decyzja mogła być tylko jedna – nocujemy w Gislow. Stajemy przy znanej nam rybackiej kei. Jest woda, prąd i swobodnie dostępny prysznic z gorącą wodą. Kąpiel, kolacja i w koję. Do Helsingor pozostało nieco ponad 50 mil. Powinniśmy tam jutro dotrzeć. Wstajemy wcześnie i już o 08:00 jesteśmy w morzu. Z mozołem upartego żeglarza halsujemy aby jak najszybciej wejść w kanał, który dawał osłonę od wiatru i fali. Na otwarcie mostu musimy czekać 1,5 godziny. Na betonowej dalbie, do której przycupnęliśmy, pod hakiem cumowniczym mewa uwiła sobie gniazdo gdzie złożyła 3 jajka. Wykorzystanie przez nas tego haka spowodowało przykrycie gniazda przez hak i uczynienie gniazda niedostępnym. Mewa, która przyleciała na ten czas do gniazda, nie mogła się do niego dostać. Latała, skrzeczała, próbowała wyjąć z gniazda jajka. Trzeba było jej pomóc. Haka nie można było przestawić, bo trzymał się na nim nasz jacht, ale gniazdo udało mi się przesunąć po betonie dalby tak, że było ono swobodnie dostępne. Ułożyłem starannie trzy jajka w gnieździe i czekaliśmy na efekt naszych działań. Radość nam sprawiła mewa, która okrążywszy kilkakrotnie nasz jacht, potem swoje gniazdo w nowym miejscu, usiadła na nim i przyglądając się nam z uwagą otuliła swoje jajka skrzydełkami. Całkowicie zaakceptowała nasze działania. Było nam bardzo miło. Otworzono most. Teraz jak najszybciej na północ. Wieje piątka z NW-u. Żeglujemy ostro do wiatru wzdłuż szwedzkiego wybrzeża. Czym bliżej mostu Øresundsbron (Kopenhaga-Malmo), tym bardziej był odczuwalny silny prąd północnej wlewki. Szybkość nam spada. Po minięciu lewą burtą wyspy Ven prąd był tak silny, że notacja naszej szybkości względem dna wyniosła 2 do 3 węzłów. Tym czasem Czernikiejew (log wiatraczkowy względem wody) pokazywał 5 do 6 (!?). Przez wąski przesmyk między Helsingor a Helsinborg gnana silnym północno-zachodnim wiatrem wlewa się do Bałtyku woda z Kattegatu popychana wodą z Morza północnego.
W Sundzie woda przyspiesza do kilku węzłów. Trudno tutaj żeglować w tym czasie. Na wysokości
latarni Raa włączam silnik i zrzucam żagle. Ostatnie mile dłużą się niemiłosiernie. Staram się nie patrzeć na log. Wydaje się, że Helsingor wciąż jest w tej samej odległości, co 15 minut wcześniej. Jednak w końcu docieramy. Było już grubo po 10-ej, kiedy weszliśmy do awanportu potężnej, rozczłonkowanej mariny. Krążymy po basenach szukając wolnego miejsca. Robimy kilka kółek. Jest już ciemno. W końcu Piętaszek dostrzega dziure miedzy jachtami. Bez zastanowienia wciskam się w to jedyne wolne miejsce. Cumowanie dziobem do kei i rufa miedzy palami. Piętaszek bardzo nie lubi takich miejsc, ale nie wybrzydzamy. Stoimy. Dochodziła jedenasta. Idziemy zarejestrować nasz postój wyłupując w automacie Tellycard na prąd i sanitariaty. Bierzemy kąpiel i idziemy spać.
Relaks – turystyczny dzień w Helsingborg, do którego płynęliśmy cały tydzień. Nie martwimy się ETĄ w Gdyni, to zmartwienie n czas powrotu, kiedy stąd wyruszymy. Zamek Kronborg jest tuż przy Marinie, więc zjawiamy się tam krótko po śniadaniu. Kupujemy bilety i rozpoczynamy turystyczna ucztę. Zamek robi wrażenie swoim ogromem, architekturą a przede wszystkim fortyfikacjami. Na zamku Piętaszek jest mi przewodnikiem, który przygotował się do tej wizyty starannie. Wędrujemy po salach, schodach korytarzach. Podziwiamy historyczne obrazy (daleko im do Matejki), które jakąś historię Dani opowiadają. Piękne meble, gobeliny i występy aktorów wcielających się w szekspirowskie postacie. Wokół głównie piękny renesans. Piętaszek ze szczególnym zainteresowaniem obejrzał zamkową kaplicę bogato zdobioną przez tutejszych rzemieślników. Trudno w tej notatce opisywać wszystko, co oglądamy, mogę tylko napisać, że zamek zrobił na nas kolosalne wrażenie i z wizyty tutaj byliśmy bardzo zadowoleni. Mamy na to miasto tylko dzisiejszy dzień, więc pędzimy dalej.
W bezpośrednim sąsiedztwie zamku, w dokach starej stoczni, wybudowano wspaniałe nowoczesne, jedno z najnowocześniejszych w świecie, muzeum morskie – Narodowe Muzeum Morskie w Helsingor zaprojektowane przez Bjarke Ingels Group i oddane zwiedzającym przed dwoma laty. Tu ja stałem się naturalnym przewodnikiem dla Piętaszka. Opowiadałem mojej załodze o statkach, żaglowcach, załogach i czasach różnych w europejskiej żegludze. Do tego, co mówiłem miałem dookoła ilustracje w postaci pięknych modeli, ciekawych eksponatów i multimedialnych ilustracji. Było, co podziwić i czym się zachwycać. Dla mnie to muzeum było celem większym niż Kronborg, choć zamkowi niczego nie ujmuję. Popołudniu zaczęło padać, ale nie mogliśmy pominąć starówki. W starej stoczni, zamienionej na Centrum Kultury, wypiliśmy kawę i kiedy descz ustał poszliśmy na starówkę. Do najciekawszych zabytków architektonicznych miasta należą: średniowieczna Katedra Św. Olafa, klasztor Karmelitów z XV wieku oraz neoklasycystyczny pałac Marienlyst. Nie wszystko można było obejrzeć – zabytki były pozamykane i tylko zewnętrzne mury mogliśmy podziwiać. Dostaliśmy się jedynie na piękny wewnętrzny dziedziniec klasztoru, którym Piętaszek był szczególnie zachwycony. Kiedy wracaliśmy na jacht zaczęło mocniej padać. Wieczór spędziliśmy przy dobrym winie. Na północy już grzmiało i zerwał się sztormowy wiatr. Na naszej pogodynce było momentami ponad 30 węzłów. Dobrze, że turystyczny dzień mięliśmy już za sobą, ale myślenie o jutrze utrudniło zaśnięcie. Zgodnie z planem w Gdyni powinniśmy być w niedzielę, 10-go lipca, popołudniu. Piętaszek w poniedziałek powinien być w pracy. Na powrót mieliśmy niecałe 5 dni ?! Rano sztorm. Śniadanie jemy w milczeniu. Nikt nie mówi o wyjściu – port praktycznie zamknięty. Analizuję prognozy z wielu źródeł. Większość informacji mówi o silnych wiatrach z NW-u. Sztormu nie ma w prognozach. Minęło południe. Przestało padać. Chodzę po kei i oglądam port. Kilku żeglarzy stoi pod swoimi budkami, pali papierosy i spogląda w niebo. Wychodzimy – zadecydowałem. Obmyśliłem starannie manewry wyjściowe przy silnym bocznym wietrze. Miejscowi na kei przyglądali się naszym poczynaniom z zaciekawieniem. Wszystko „letgo”, prawo na burtę i wstecz. Rufa poszła na wiatr i wysunąłem się z pomiędzy pali. Wiatr spychał mnie na jachty po południowej stronie basenu. Lewo na burtę i cała naprzód. Obracając się w lewo o metr, może dwa mijam rufy zacumowanych jachtów. Udało się. Po chwili byłem na środku basenu. Teraz mogłem już sterować do wyjścia. Widziałem jak miejscowi kiwali między sobą głowami, coś komentowali i pociągnęli mocniejsze dymki. Zaraz za główkami mariny stawiamy genuę i z dużą szybkością żeglujemy z wiatrem rutą Sundu. Ten sam prąd, który nas tak hamował w drodze do Helsingoru, teraz gna nas wynagradzając nam poprzednie hamowanie. Na wysokości Ven, którą mijam prawa burtą, osi agamy ponad 8 węzłów, w chwilę potem jeszcze 9 i w końcu odnotowuję rekord „Lobo De Mar” 9,7 węzła! Fantastycznie. Może zdążymy na most w Fasterbo Canal na 19:00, to byłaby szansa zacumować w Gislov o przyzwoitej porze. Na tym rufowym wietrze jacht źle steruje. Muszę usiąść za sterem, aby nami tak nie miotało. Wiatr niemal z północy 20-25 węzłów. Wraz z obniżaniem naszej szerokości wiatr powoli kręci do westu. Kiedy dopadamy mostu jest 19:00. Zgodnie z rozkładem, który jest wyświetlany u podstaw mostu, most powinien się otworzyć. Jesteśmy jedynym jachtem czekającym na otwarcie, które nie następuję. Obracam jacht i cumuję do kei wyczekiwania. Od miejscowej żeglarki, która zadzwoniła na mostową wieżę, dowiadujemy się, że most będzie otwarty za dwie godziny! Wieje bardzo silnie. Jachtem przy kei trochę miota. W pewnym momencie pęka rufowa cuma. Zakładamy nową i mocujmy mocniej jacht. Stąd jest 10 mil do Gislov, może przed północą zacumujemy. Po wyjściu z kanału na Bałtyku dostajemy zachodni wiatr. Gna nas. Do portu wchodzimy po 23:00. Warunki cumowania bardzo trudne. Znakomitą formą i odwagą popisał się Piętaszek wyskakując z dziobu na keję z liną w ręku. To była bardzo trudna operacja cumowania – odpychający wiatr 20 węzłów, ale przebiegła sprawnie i mogliśmy wziąć darmowy tu prysznic i pójść spać. Średnia szybkość na tym przelocie wyniosła 6,1 węzła, podczas żeglugi w odwrotnym kierunku wyszło tylko 3,4 węzła!
Rano wiało jeszcze mocniej niż wieczorem. Nikt z portu nie wychodził. Tuż za nami stał jacht pod czeską banderą i widać było, że też im pilno do wyjścia, ale trochę się bali. Po śniadaniu poszliśmy na spacer zwiedzić okolicę i odwiedzić jedyny tu ogólny sklep, gdzie oferta była bardzo marna. Przeglądam prognozy – idzie ku lepszemu, ale minęło południe i nadal siedzimy na ławeczce przed jachtem, popijamy kawę i naradzamy się nad sytuacją. Aby dotrzymać gdyńskiego ETA należałoby teraz przeskoczyć jednym halsem Bałtyk, czyli przeżeglować noc. W przeszłości mamy za sobą dłuższe przeloty, wiec nie byłby to eksperyment. Podejmujemy decyzję – płyniemy bezpośrednio do Darłowa. Potem już tylko Władek i Gdynia. Chodzimy na falochron portu i oglądamy morze. Wygląda już nieco lepiej. Minęła już 15:00. Wychodzimy. O 16:00 opuściliśmy Gislow kierując się bezpośrednio na Darłowo. Wieje 20-25 węzłów z zachodu. Stawiamy żagle. Jacht z baksztagiem żegluje 6-7 węzłów. Nieprzyjemna fala z rufy utrudni sterowanie, auto-pilot nie wyrabia, jego silniczek pracuje bez przerwy zżerając sporo prądu z akumulatorów. Aby oszczędzić akumulatory na tak długi przelot przechodzę na sterowanie ręczne. Mniej myszkujemy i płyniemy szybciej. Pogoda mocna, żeglarska, wymagająca czujności i starannego prowadzenia jachtu. Piętaszek dba o to żebym miał, co się napić i co zjeść. W piątek, około 09:00, musimy uruchomić silnik dla podładowania akumulatorów, żeby nie padła nam nasza elektronika, która ma swoje limity napięciowe. Popołudniu wiedziałem już, że nam się udało przelecieć Bałtyk w bardzo dobrym czasie. O 14:30 jesteśmy w awanporcie Darłowa, gdzie czekamy pół godziny na otwarcie mostu. Około 15:00 cumujemy w skromnej, ale bardzo miłej, życzliwej i dobrze serwisowanej marinie. Przeskoczyliśmy niemal 130 Mm w nieco ponad 22 godziny. To znakomity wynik dla takiego jachtu jak nasz. To blisko 6 węzłów średniej szybkości! Byłem zmęczony, ale szczęśliwy, choć za sterem przestałem ponad 14 godzin. Biorę gorący prysznic i padam na koję. Musze się trochę przespać. Piętaszek przynosi od rybaków wspaniałe świeżutkie dorszowe filety i budzi mnie na doskonały obiad. Wieczorem idziemy na spacer do Darłówka, gdzie dostaję w nagrodę za to nocne przejście znakomite lody. Nad Darłowem przelatują szybko deszczowe chmury, skrapiają ziemie i znów jest ładnie. Przed snem wypijam szklaneczkę whisky do dobrej fajki – odpoczywam. Jutro kolejny dzień walki o dobre gdyńskie ETA.
Z otwarciem mostu o godzinie 10:00 opuszczamy Darłowo. Silnie wieje z NW-u. Wyjście z portu jest niezwykle spektakularne. Silny wiatr wzbija wysoki przybój i jacht raz po raz pokazuje kibicom na falochronie swoje dno. Szkoda, że tego nie mogłem sfilmować. Piętaszek był trochę przerażony, ale wszystko poszło dobrze i szybko znaleźliśmy się poza przybojem. Poligony nr. 6a i 6 były w sobotę zamknięte, wiec mogliśmy pójść najkrótszą drogą wzdłuż polskiego wybrzeża. Wiatr nas gnał (WNW 5-6ºB), więc była jeszcze nadzieja, że Władysławowo dopadniemy jeszcze przed północą. Na logu dłuższy czas utrzymywało się 6 do 7 węzłów. Z radością powitałem latarnię Rozewie, która kiedyś przed laty, w latach 60 i 70, zawsze budziła w nas radość, kiedy wracaliśmy do domu z Labradoru i płynęliśmy od Bornholmu kursem 102. Minęła 23:00 kiedy sterowałem już na główki wejściowe portu. Ponad 86 mil od Darłowa przepłynęliśmy w nieco ponad 13 godzin. Średnia prędkość przelotu to 6,4 węzła – rekord rejsu. Szybko idziemy spać. Zaplecze sanitarne Władysławowa jest chyba najgorszym na naszym wybrzeżu, więc z niego nie korzystamy.
Rano w niedzielę nie musimy się spieszyć. Gdynia jest w zasięgu 6 godzin żeglugi. Piętaszek idzie do kościoła a ja z Tolkiem na długi spacer. Na śniadanie mamy świeże bułeczki i oczywiście wspaniałe ryby w różnych postaciach. Opuszamy Władysławowo po 11:00. Wiatru już niema. Wieje słaba bryza od morza. Na tym ostatnim odcinku musimy podeprzeć się silnikiem aby być na 17:00 w Gdyni. Zgłosiliśmy dzieciom tą godzinę, jako czas przybycia. Byliśmy na resztkach paliwa i już na Zatoce silnik się zakrztusił – złapał na kiwaniu powietrze. Musiałem sięgnąć do żelaznej rezerwy, którą woziłem na rufie – dolałem 20 L i spokojnie dotarliśmy do Gdyni. Cumowaliśmy dokładnie o 17:00. Na pokład w Gdyni wszedł Komitet Powitalny w składzie: Marysia, Marcin, ich przepiękna Zuzanna i Katarzyna z Londynu. Było nam bardzo miło. Rejs zakończył się pełnym sukcesem. Przebyliśmy 663 Mm ze średnią szybkością 5,1 węzła! Byliśmy w 10 portach i obejrzeliśmy to, co było naszym celem. W dwie godziny po zacumowaniu, każde z nas było już w swoim domu. Jutro pracowity poniedziałek.
Kapitan LOBO
CZERWONA PLAMA
/Kategoria: Lektury/Wstawił: Tomasz SobieszczańskiNawiązując do obecnego ocieplenia stosunków kubańsko-amerykańskich przypomniałem sobie, że nie tak dawno, dowodząc statkiem „CEM CARIBE”, bywałem, na Kubie i miałem okazję skonfrontować swoją wiedzę ze stanem zastanym i porównać z minionym czasem, kiedy byłem tam wcześniej. Ja zawijałem do niewielkiego portu Mariel, położonego niespełna 50 km od Hawany, to tak zwana bliska prowincja, ale i obraz Hawany, w której bywałem po paliwo, niewiele odbiegał od oblicza tego portu. Przez jakiś czas przyglądałem się Kubie tamtych czasów. Wspomnienie „CZERWONA PLAMA”, będące jednym z rozdziałów przygotowywanej do druku książki „W CEMENTOWYM PYLE” jest reporterską notatką pokazującą ten kraj z czasów Fidela Castro – „Socjalismo o muerte!”.
BAR NA SAHARZE
/Kategoria: Lektury/Wstawił: Tomasz Sobieszczański„BAR NA SAHARZE” jest wspomnieniem pierwszego pobytu w Afryce młodych przyszłych oficerów, którzy w polskich ówczesnych realiach bali się przedwczesnego wykluczenia z zawodu ze względów politycznych, co wówczas we flocie było dość powszechne. W tamtych czasach trzeba było przykrywać się „czerwoną czapką” aby przetrwać i osiągnąć swój wymarzony cel – kapitaństwo. Na statkach nigdy nie było wiadomo, kto jest po tamtej a kto po naszej stronie. Opowiadanie pochodzi z przygotowywanej do druku książki ” W POGONI ZA MARZENIAMI” (I Księga z UKŁADU Z POSEJDONEM). Wspomnienie ze szkolnego rejsu na wody afrykańskie szkolnym statkiem „JAN TURLEJSKI’ pod słynnym kapitanem Wiktorem GORZĄDKIEM.
ZAWISZA W VANCOUVER
/Kategoria: Lektury/Wstawił: Tomasz SobieszczańskiSzkuner sztakslowy „ZAWISZA CZARNY” od ponad 50 lat pływa pod banderą Związku Harcerstwa Polskiego. Kontynuuje on tradycję swojego wielkiego poprzednika, drewnianego żaglowca o tej samej nazwie, jeszcze przed wojną, pod komendą legendarnego żeglarza generała Mariusza Zaruskiego, służył młodzieży harcerskiej. Jacht odbył bardzo wiele ciekawych i spektakularnych rejsów z których jednym z ważniejszych było okrążenie Świata w 1989 roku pod dowództwem Jana LUDWIGA. W podróży tej jacht zawinął też do Vancouver, gdzie miałem okazję go witać i gościć harcerzy u siebie na pokładzie „Syriusza”. Miałem też okazje porozmawiać z młodymi żeglarzami, sfotografować i sfilmować wydarzenie.
AWANTURA
/Kategoria: Lektury/Wstawił: Tomasz SobieszczańskiOpowiadanie z czasów, kiedy autor pływał na arabskim statku „AL’KAHLA” w oparciu o afrykański port Walvis Bay. Opowiadanie ukazało się drukiem w wydanej przez Stowarzyszenie Kapitanów Żeglugi Wielkiej, książce „FALAMI PISANE”, która jest zbiorem 70 opowiadań 23 kapitanów z czasów ich młodości i kapitaństwa. Książkę bardzo polecam, gdyż jest ona unikatem w naszej marynistycznej literaturze. W przygotowaniu jest już drugi tom kapitańskich wspomnień.
BANK D’ARGUIN
/Kategoria: Lektury/Wstawił: Tomasz SobieszczańskiWspomnienie z afrykańskiego rejsu w 1966 roku, szkolnego trawlera „JAN TURLEJSKI”. Pierwsze wydawanie sieci na burtowym trawlerze – lekcja pod nadzorem słynnego kapitana Wiktora GORZĄDKA. Tak to wszystko się zaczęło.
P | W | Ś | C | P | S | N |
---|---|---|---|---|---|---|
1 | 2 | 3 | ||||
4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | 10 |
11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 |
18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 |
25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 |